W Kandy zwiedzanie zaczęliśmy od kompleksu świątyń różnych wyznań. Nasz przyjaciel bezwstydnik założył spodenki tuż przed kolano, więc konieczne było przyodzianie go. Najlepiej temat spódnicy z chusty ogarnął Józek;)
Największa świątynia w kompleksie to Świątynia Złotego Zęba Buddy. Podobno tam w podobno złotej gablocie jest podobno ząb podobno Buddy. Widziało go niewielu, ale taka jest wersja oficjalna. W świątyni bardzo klimatycznie. Na dole bębniarze i kadzidła, na górze główny ołtarz do którego pielgrzymują wierni. Wierni przynoszą dary – jedzenie i kwiaty, głównie lotosu i lilii. Tam też odbywają się modlitwy. Niektórzy modlą się bardzo gorliwie i dosłownie całym ciałem. Fantastycznie zobaczyć to z bliska i poczuć ten klimat. Cały kompleks jest w ogóle bardzo interesujący. Oczywiście całość zwiedza się boso, ale to było jedyne miejsce gdzie było coś w rodzaju szatni dla butów. Butów pilnują kurki, chodzą po nich i dziobią;) W ogóle kury można spotkać w całym kompleksie.
Później Józek zapytał czy chcemy wstąpić do sklepu z biżuterią z lokalnymi kamieniami i fabryki masek. Nic nie musimy kupować, ale poleca, bo jest ciekawie. W sklepie z biżuterią jest też mini muzeum związane z wydobywaniem kamieni i można było nawet obejrzeć filmik o tym (po polsku!) i zobaczyć na żywo rzemieślników. W fabryce z kolei widzieliśmy proces powstawania tradycyjnych masek. Oprowadzał nas lankijski Alvaro, który też pokazał nam czary mary jak można naturalnie barwić drewno. Tam coś kupiliśmy na pamiątkę, choć ani tam ani w sklepie z biżuterią nikt nie był mocno namolny, żeby koniecznie coś kupić.
Z Kandy ruszyliśmy w kierunku pól herbacianych w prowincji Nuwara Eliya. Drogi zrobiły się bardzo kręte i czasami strome. W samochodzie czułam się trochę jak worek ziemniaków latających od lewa do prawa. Pierwszego dnia zapytałam Józka – siedząc z tyłu w samochodzie – czy są tu jakieś pasy. Józek powiedział, że nie wie, chyba nie. Nigdy się nie interesował, bo w sumie po co, a i nikt o to nie pytał. Aha;)
W Nuwara jest specyficzny mikroklimat. Jest tam nawet 10 st. mniej niż w innych prowincjach, a noce bywają naprawdę chłodne. Pod koniec września było ok. 12 st, czyli prawdziwy ziąb jak na lankijskie warunki. I właśnie ze względu na ten klimat ludzie z całej Sri Lanki, w tym głównie z wybrzeża, przyjeżdżają wypoczywać w tym rejonie. Ciekawa tendencja, raczej nieznana Europejczykom;)
Po drodze widzieliśmy piękne lasy – soczyście zielone, intensywnie roślinne, mocno tropikalne. Oraz piękne wodospady. I zwierzątka – psy (ale psy na Sri Lance to akurat są wszędzie) oraz małpki i pawie przy drogach. Wysiadając z samochodu trzeba było szybko zamykać drzwi, bo małpy mogły wskoczyć do środka i tam się schować albo coś ukraść. Takie to problemy;)
Tego dnia dotarliśmy też do fabryki herbaty Blue Field. Józek gdzieś na chwilę się zmył i przyprowadził nam przewodniczkę po fabryce – Nisankę. Od pierwszego kontaktu czuć, że to ciepła, czarująca osoba. Przywitała nas nieźle wypowiedzianym „Dzień dobry! Herbata!!!”:D Oprowadziła nas po całej fabryce, opowiedziała o procesie zbioru i przetwarzania herbaty, a przy tym okazała się poliglotką. Opowiadała po angielsku, ale znała wiele słów po polsku, np. ciarna herbata, łooodyga, liś, małoliciaste, zieeelona herbata, ferrrmentacija. Urocze;) A na koniec zaprosiła na degustację herbaty. Wszystko za free, nikt nic nie sugerował, choć napiwek dla przewodniczki na pewno mile widziany.
Podczas degustacji Józek wytłumaczył nam jeszcze po czym poznaje dobrą herbatę. Po zaparzeniu w białej filiżance powinien powstać przy brzegach „golden ring”, czyli po prostu powinna być jaśniejsza. Od tamtej pory sprawdzam tak wszystkie herbaty i boję się, że już mi tak zostanie;)
Nocowaliśmy w niewielkim hotelu wśród pól herbacianych. Jak tam jechaliśmy Józek mówił, że w głównym budynku tego hotelu są fajne pokoje, choć nie wie czy będą dostępne. Jak dotarliśmy się okazało, że w tym budynku wszystko jest zajęte, ale 2 budynki dalej mają kilka wolnych pokoi. Obejrzeliśmy je i trochę pokręciliśmy nosem, że tamten główny budynek taki ładny i w tamtym proponowana cena była by jeszcze ok, ale w tym to koniecznie dużą zniżkę poprosimy. Nienienienie. Konsultacja z szefem wszystkich szefów. Nienienie. Pokręciliśmy jeszcze bardziej, aż tu nagle znalazły się 2 najładniejsze pokoje w ładniejszym budynku. Takie cuda. No i co my na to, skoro mówiliśmy, że tu by była cena ok. A niech to! Jak tu się teraz się targować;) Ostatecznie trochę jeszcze zeszli z ceny i przybiliśmy dila. Kiedy się w pokoju szykowaliśmy do wyjścia na kolację usłyszeliśmy w holu jakąś awanturkę. Przyjechała grupa hindusów, ale ktoś zajął ich ładne pokoje. Ups;P Trochę strach było wyjść z pokoju;) Ale w końcu zebraliśmy się na odwagę i śmiało ruszyliśmy. Coś tam jeszcze pokrzyczeli, chyba nie bezpośrednio do nas, ale kto tam ich wie;) Józek nas zgarnął na bok i konspiracyjnym tonem zagaił, że dobrze im tak. Strasznie nie lubi hindusów, bo to buraki są. Tak w skrócie, bo gadaliśmy dosyć długo o tym jakie roszczeniowe podejście do Sri Lanki mają hindusi, jak się nie potrafią zachować, zawsze robią dużo hałasu, jacy są niekulturalni i jak to zawsze mają wymagania do… mają duże wymagania. Później obgadaliśmy też Rosjan i jakoś tak poczuliśmy narodową jedność dusz z Józkiem;)
Rano mieliśmy zjeść śniadanie. Wspólnie z hindusami. Jak tylko weszliśmy do jadalni atmosfera jakby zgęstniała, a później było tylko gorzej. Na śniadanie szwedzki stół, czy raczej indyjski stół… Placki (naan? capati?), soczewica, curry, chutney. Ordynarnie, żeby nie powiedzieć odważnie, poczęstowaliśmy się plackiem nabijając go na widelec. Za chwilę pojawił się trochę spanikowany pan z obsługi, który oznajmił, że może on nam jednak zrobi omlet
:lol: Odłożyliśmy zranione widelcem dary Matki Ziemi i czekaliśmy posłusznie na omlet. Pan z obsługi zasugerował także, że może chcemy się przesiąść do innej sali. My, że niekoniecznie, tu przecież tak miło;) Ale po chwili zrozumieliśmy, że to nie była zła propozycja. Atmosfera się trochę rozluźniła, hindusi zaczęli się zachowywać naturalnie… Słuchać było, że potrawy się przyjmują. Czuć było też, że wczorajsza kolacja także została dobrze przetrawiona. Ostatecznie poszliśmy do sali VIP, bynajmniej nie ze względu na niecodzienne okoliczności, ale hindusów w sali śniadaniowej przybywało i czuliśmy, że możemy nie unieść tej przewagi liczebnej.
Dzień zaczęliśmy od oglądania pól i zbiorów herbaty. Oraz autentycznych zbieraczek. Dotarliśmy na zwykłe, lankijskie wsie, gdzie nie wiem czy zbieraczki były dla nas większą atrakcją czy my dla nich. W ogóle te zbieraczki to mają ciężką robotę. Noszą kosze na plecach, dziennie muszą zebrać ok. 20 kg herbaty, która bywa kłująca i wcale niełatwa do zerwania, pracują niezależnie od pogody, bo herbatę trzeba zebrać konkretnie po 4-6 dniach, a zarabiają ok. 100$/miesiąc. MasakraL Średnie zarobki na Sri Lance – w skali całego kraju – to ok. 250$.
Z Nuwara ruszyliśmy na południe. Najpierw Ella. Cudnie! Wstąpiliśmy na herbatę (za grosze) z takim widokiem:
Kiedy się tak zachwycaliśmy widokami Józek zupełnie serio czy w Polsce nie ma AŻ TYLU pól herbacianych
:lol:
Jechaliśmy przez malowniczy park Ulawadawe
ale naszym głównym celem była Mirissa na wybrzeżu. Tam mieliśmy się zatrzymać w guesthousie znajomego Józka – Promila:D Od razu poczuliśmy, że będzie swój chłop;) Rzutem na taśmę (jeśli guglemap twierdzi, że na Sri Lance dojazd zajmie ok. 2 godz to znaczy, że jadąc dynamicznie z dobrym kierowcą droga zajmie min. 3 godz) dotarliśmy tuż przed zachodem słońca i było pięknie. Kolory, rozbijające się fale, chodzące po plaży krewety i zapach tropików.
W guesthousie były wolne 2 ostatnie pokoje, w 2 budynkach. Jeden pokój w ładniejszym budynku na piętrze, drugi gorszy na parterze. Zrobiliśmy losowanie – świątynia czy COŚ (do tej pory nie wiem co to mogło być na odwrocie monety), żeby był sprawiedliwy podział. Wybraliśmy COŚ, nam przypadł pokój na parterze. No i faktycznie – my mieliśmy COŚ, nasi przyjaciele świątynię;) Wielkich zastrzeżeń mieć nie mogę i w zasadzie nawet mogę pochwalić Promila za kreatywność. Czerwone światło w łazience sprawiło, że grzyb na suficie odkryliśmy dopiero po jakimś czasie, a grube, ciemne zasłony sprawie ukryły armię mrówek koło okien. A i prąd. Guesthouse reklamował się tak:
W sumie nie ma mowy o tym, że prąd jest dostępny all day, tak że teeeego. Pokój na piętrze, jak na świątynie przystało, był trochę bardziej wystawny, tylko prądu wszystkim po równo poskąpiło.
Wieczorem Józek zarządził imprezę na plaży. Jako muzyk – kiedyś z zawodu, teraz z zamiłowania, nawet miał gitarę i trochę talentu wokalnego. Tak że zabraliśmy manatki, czyli koc, przekąski, a Józek także alkohol oraz 2 przyjaciół – Promila właśnie i Iresha, też przewodnika, który zatrzymał się w Mirissie z turystami z Chin, ale ich jakoś nie zaprosili;) I na plażę! Po drodze do ekipy przyłączył się też piesek. Józek i ekipa śpiewali nam piosenki lankijskie. Jak dla mnie to była ściema i ciągle śpiewali to samo, choć oni twierdzili, że to były totalnie różne piosenki. Były też wspólne śpiewy czegoś z anglojęzycznego repertuaru oraz nasze solowe występy po polsku. Nie mamy talentu muzycznego. Szczególnie ja. Słoń mi na ucho nadepnął. Dwa razy. Ale nie! Okazało się, że wcześniej po prostu nie miałam Spotify i wystarczająco dużo rumu.
Promil w pewnym momencie stwierdził, że pewnie zgłodnieliśmy i poszedł zrobić nam omlety, które przyniósł na plażę. To jeszcze pamiętał. W ogóle stwierdziliśmy, że rzadko się spotyka osobę, do której tak pasuje jej imię… Nazwać Promila promilem to jak nazwa kota Mruczuś;)
Promil w pionie
Promil w poziomie
Po północy nasza przyjaciółka miała urodziny, więc poza zacieśnianiem przyjaźni polsko-lankijskiej, świętowaliśmy też jej zdrowie, a dalszy repertuar był z dedykacją dla niej. Dostała też od Józka prezent – koszulkę-pamiątkę ze Sri Lanki.
Ale, żeby nie było, że jakiś wstyd czy coś – prawie wszyscy wróciliśmy nad ranem o własnych siłach do swojego COSIA i świątyni, wszystko pamiętamy, choć też zawarliśmy niepisaną umowę, że co się wydarzyło w Mirissie, zostaje w Mirissie. Tylko Promil był zaskoczony, że rano obudził się u siebie a nie na plaży. Teleporterem okazał się Józek;)
Po śniadaniu u Promila z widokiem na ocean poszliśmy plażować. Entuzjastką długiego plażowania nie jestem (to takie nudne), nie jestem też entuzjastką długiego przebywania na słońcu (to takie szkodliwe), więc wysmarowałam się 50-tką od stóp go głów… a i tak się opaliłam. Jeśli ktoś planuje dłuższe plażowanie w tym klimacie to sugeruję wyższy filtr (raczej do kupienia na miejscu, w Polsce trudno takie znaleźć) i/lub częste smarowanie. U mnie się obyło bez poparzeń, ale znam takich którzy po kilku godzinach na plaży wtedy, do dziś zrzucają skórę;)
Plaże w Mirissie są bardzo wąskie, ale nie zatłoczone. A Ocean taki piękny! Ciepła woda, fajne fale (spore, ale dało się popływać), malownicze wybrzeże. W tym miejscu miał pojawić się wątek dziękczynny – propsy dla F4F dla świetną robotę! Dzięki Wam złapałam wiele super okazji, z forum dowiedziałam się więcej niż na lekcjach chemii przez cała podstawówkę, a nawet dzięki Wam znalazłam Józka, którego chyba nigdy nie zapomnę. Do podziękowań miała być fota – ja w koszulce F4F („rób fotę, wiesz tak, żeby mnie było widać do połowy”), radość w oczach i w tle ocean. Oto ta fota:
Coś poszło nie tak. Słowo daję, że był za mną ten piękny ocean.
Po plażowaniu wybrzeżem pojechaliśmy oglądać kolejne atrakcje. Pierwsza – rybacy uprawiający tzw. stilt fishing. Podobno to typowy, tradycyjny połów na Sri Lance. No może kiedyś. Teraz tam siedzą znudzeni, a brzegiem chodzi pani zbierająca napiwki. Jeśli daje się mniej niż 500R (14zł) spogląda z pogardą, jak mniej niż 300R (8 zł) – zabija wzrokiem. Myślę, że nie ma co ryzykować i można sobie odpuścić. W grafikach gugla są piękne zdjęcia rybaków. Niemniej jak już dotarliśmy tam postanowiłam to uwiecznić.
Tuż przed Galle zatrzymaliśmy się przy pięknej świątyni na klifie. Tzn. świątynia jak świątynia, ale jak położona! Nad samym oceanem… Słychać było tylko fale i własne myśli. Zdjęcie Józka jest właśnie stamtąd.
Kolejny punkt to Galle – fort wpisany na listę UNESCO, wniesiony przez Europejczyków, głównie Holendrów. Zatrzymaliśmy się, aby Józek nam trochę opowiedział o tym mieście. Zaparkowaliśmy pod wielkim, starym dębem. W międzyczasie obok nas podjechał autobus, na szczęście bez pasażerów i 3 sekundy później z dębu urwała się – tak po prostu - ogromna, ciężka gałąź, która wbiła się w dach autobusu. Acala czuwał, bo nam się nic nie stało, ale gdyby nie autobus to mogłabym przywieźć z Sri Lanki pamiątki typu konar w głowie.
Po drodze Józek zapytał czy chcemy zobaczyć Museum Tsunami. Potrzebujemy 5-10 min. Haha, 5-10 min na muzeum, chyba zdążymy ochraniacze na obuwie założyć… pomyśleliśmy przesiąknięci europejskimi wyobrażeniami na temat muzeów;) Ale chętnie zobaczymy, bo wieczorem na plaży – kiedy jeszcze rozmawialiśmy na poważne tematy – Józek opowiadał o tsunami, które nawiedziło Sri Lankę w 2004. Zginęło ok. 30 tys ludzi, a drugie tyle było zaginionych lub rannych. Skala strat była jeszcze dodatkowo większa, bo ludzie zdziwieniu dziwnych cofaniem się oceanu wyszli na wybrzeża, a wtedy uderzyła główna fala. Zginęło też wielu turystów, bo całość wydarzyła się w Boże Narodzenie, kiedy sporo osób przyjeżdża wypoczywać nad oceanem. Na Sri Lance wtedy też trwała wojna domowa (zakończona w 2009)… Ogólnie ciężki czas dla Sri Lanki.
A co do samego muzeum… Muzeum to duże słowo;) Znajduje się w 2 budynkach – w lepiance przy drodze, a dalej w podwórzu (gdzie chodzą kury i krowy) w szopie. Szopa to też duże słowo;) To taka raczej wiata zbita z czego się dało i przykryta czym się dało. Wejście za darmo. Pewna kobieta, która też tam mieszka, stworzyła kilka lat temu miejsce pamięci o ofiarach tsunami. Zebrała zdjęcia, pamiątki, statystyki i opisy katastrofy. Wszystko własnoręcznie opisała. To jedno z najciekawszych muzeów w jakim byłam i najbardziej wzruszające w jakim byłam. Polecam.
(s: internet)
Po muzeum została nam chwila na żółwie – byliśmy w wylęgarni i szpitalu dla żółwi. Też nośne nazwy, prawie tak wzruszające jak sierociniec;) A tak serio to raczej neutralne miejsce, gdzie są m.in. żółwie bez rączek (rekiny się poczęstowały), z rakiem, niewidome. I mój ulubiony żółw albinos - oficjalne nazwany Michael Jackson;)
Oddział noworodkowy
Michael Jackson
Wieczorem dotarliśmy do Kolombo. Kolombo to inna bajka, zupełnie inna Sri Lanka. To duże, dobrze rozwinięte miasto. Trochę jakby Kolombo…(długo, długo nic)…i pozostała część Sri Lanki. Tam byłam w sklepie, w którym było wszystko – od wózków inwalidzkich, po cały asortyment spożywczy i przemysłowy, przez meble i pustaki, na betoniarkach kończąc. Jeśli czegoś nie było w tym sklepie to znaczy, że nie istnieje;) W Kolombo też zjedliśmy ostatnią wspólną z Józkiem kolację. Miało być lokalnie, miło, smacznie. Było lokalnie i smacznie;) A o dodatkowe atrakcje zadbała policja. Wpadli z karabinami do naszego lokalu (lokal to też duże słowo;>), bo szukali uciekiniera, który mógł się schować gdzieś np. pod naszymi stolikami. Nie wiemy co zrobił uciekinier, ale chyba konkretnie nabroił skoro pojawiły się chyba wszystkie oddziały policji – od konnej po drogówkę i trzeba było szukać go z karabinami. Podobnie to nie jest typowa atrakcja, a przynajmniej tak twierdził Józek;)
Ostatnią noc spędziliśmy w Negombo. Tam zatrzymaliśmy się w bardzo ładnym guesthousie prowadzonym przez Malediwczyka. Miał on bardzo wyluzowane podejście do życia. Poważnie podchodził tylko do kwestii noszenia butów w hotelu. Nie wolno. Zostawiamy przed wejściem albo w rączki i do pokoju, jak on nie widzi. Umówiliśmy się na cenę ze śniadaniem, które miało być wcześnie, bo na lotnisku musieliśmy być ok 8. Jak to usłyszał, wyraźnie posmutniał, trochę jakby nie wiedział że istnieje życie przed 9 rano. W końcu Józek uzgodnił w dzikim języku, że dostaniemy śniadanie na wynos, bo jak słusznie zauważył zapewne tradycyjnie rano będziemy spóźnieni. Tylko kilka dni a tak nas dobrze poznał;)
Rano śniadania nie było, Malediwczyka też. Dopiero Józek odnalazł go w którymś w pokoi i ledwo dobudził;) Po drodze na lotnisko Józek uznał, że słabo tak bez śniadania i wyskoczył coś nam kupić. Mogliśmy zjeść w sterylnym busiku
:o Nie wiem co to było, ale było smaczne;) A Józek nic nie chciał w zamian, bo twierdził, że on uzgadniał, że będzie pokój ze śniadaniem, więc on stawia.
Na lotnisku Józek odprowadził nas niemal do bramek i pożegnaliśmy się czule. Polecam z całego serca – świetny przewodnik i fajny facet.
Jeszcze coś o wrażeniach kulinarnych (muszę:D).
Na ogół trafialiśmy z jedzeniem średnio (jeśli jest danie z kurczakiem to oznacza w większości przypadków, że będzie to kurczak z całym dobrodziejstwem inwentarza – chrząstki, kości i czasami też wnętrzności gratis), dobrze (curry w każdym wydaniu) lub bardzo dobrze (roti w każdym wydaniu). Dwa razy byliśmy w bufecie. Dobra opcja na raz, żeby popróbować różnych rzeczy, ale to raczej miejsca pod turystów. Tak że raczej woleliśmy uliczne budki, lokalne knajpki i przydrożnych sprzedawców. Nic nam nie zaszkodziło, choć złamaliśmy chyba wszystkie zasady ostrożności. Były driny z lodem, surowizna, podejrzane lokale, mycie zębów wodą z kranu. Nie wiem czego to zasługa, raczej nie naszej wrodzonej odporności, bo mój brzuszek jest z tych delikatniusich. Braliśmy tylko leki osłonowe – zwykłe probiotyki jak przy antybiotykoterapii. Jeśli to to to polecam;)
Nie było deserów szepcących moje imię, nie było nawet takich które na mnie patrzyły. Ale na pewno faworytem wśród roti było roti w wersji z bananem i czekoladą;)
Kuchnia lankijska jest podobno jedną z najpikantniejszych na świecie… Nie zauważyłam. Wiele dań faktycznie było bardzo pikantnych, ale te w wersji łagodniej były „tylko” jak polska wersja pikantnych, a spodziewałam się, że będzie piekło… dwa razy;) Ale najlepsze w tej kuchni jest to, że jedzenie smakuje jak… jedzenie. Jest bardzo mało przetworzone i czuć prawdziwy smak, a nie E621, konserwanty i aromat identyczny z naturalnym.
Bardzo mnie zaciekawili ludzie ze Sri Lanki – głównie Syngalesi i Tamilowie (Tygrysy Tamilskie), ich konflikt, podejście do siebie nawzajem i stosunki – delikatnie rzecz ujmując – chłodne. Józek jako Syngales z dumą mówił, że nie zna ani jednego słowa po tamilsku. Choć ostatnio mnie zaskoczył… Niedługo po naszym wyjeździe na Sri Lance przeszła lawina błotna (http://www.reuters.com/article/2014/10/ ... GC20141029 ). Zmiotła z powierzchni całą wieś. Pisałam o tym z Józkiem, stwierdził w pewnym momencie, że zginęli głównie Tamilowie… „ale to nadal ludzie”. Urzekła mnie ta jedność ponad podziałami;)
Mam bardzo dobre wspomnienia ze Sri Lanki i na pewno chciałabym tam wrócić. Najlepiej do Józka. Józek za 2 lata ma mieć już wykończony dom, żonę i dziecko w drodze (choć kandydatki na żonę jeszcze nie ma, ale grunt to dobry plan). Poza tym, mamy jeszcze sporo Sri Lanki do zwiedzenia, a póki co czujemy się zachęceni. Miłości może z tego nie będzie (w serduszku mam tylko Warszawę – mój pierwszy dom i NYC – mój drogi dom, no i czekoladę oczywiście), ale nawet trochę tęsknię.
CDN
W kolejnym odcinku Dubaj i niestety Abu Dabi;)
Edit: Widzę teraz, że się zdjęcia rozmiarowo rozjechały...:/ Czyli jak widać zdjęć nie ogarniam w każdym aspekcie;)Koszt Józka w naszym przypadku do podziału na 4 osoby to 75 usd/dzień, w tym wszystko czyli paliwo, parkingi, ubezpieczenie, jego noclegi i wyżywienie itd. Cena zależy od terminu (sezonu), trasy, długości najmu.
Poniżej mapki poglądowe. Tylko wydaje mi się, że byliśmy jeszcze w Kosgodzie i dopiero odbiliśmy na autostradę na Kolombo. Zrobiliśmy w rzeczywistości ok. 900 km.Ogromne dzięki za miłe słowa i cierpliwości:)
Zatem odcinek 3:
Dubaj i Abu Dhabi
Po Sri Lance czas na Dubaj. Tym razem dłuższy, bo 3-dniowy przystanek w drodze do domu. W samolocie z Kolombo spotkaliśmy stewardessę Polkę. Ewidentnie odznaczała się urodą, a jak zobaczyliśmy, że nazywa się Barbara zagailiśmy po polsku. Była bardzo zaskoczona, że nas spotyka, bo to niepopularna trasa wśród Polaków. Pogadaliśmy trochę a na koniec uraczyła nas zapasem wina, bo później mogłoby być ciężko z tym.
W Dubaju znaleźliśmy mieszkanie przez airbnb (https://www.airbnb.pl/rooms/2646564?s=uXkY). Ładne, takie jak na zdjęciach, czyste i przestronne (2 sypialnie, każda z własną łazienką i spory salon). W Marinie, czyli kawałek od lotniska DXB. Stwierdziliśmy, że pojedziemy metrem a później weźmiemy taxi. Od stacji miało być ok. 800 m, ale było południe (40 st), my z walizami i kiepską orientacją gdzie dokładnie się kierować, więc odległość wtedy w najlepszym wypadku się podwaja. Taksówkarze twierdzili, że to jest tak very close stąd, że już very closer się nie da i że nie ma co jechać, lepiej iść. Opinia się powtarzała, także nie czekając na taksówkarza z innym zdaniem, ruszyliśmy pieszo. Tak na czuja, bo w Dubaju nie ma adresów. Większe ulicy mają nazwy, ale numerów już nie. Mniejsze ulice są takie biedne, bezimienne. My też byliśmy trochę biedni, bo 40 st w cieniu wyparza szare komórki, myśli się słabo, a chodzi jeszcze gorzej. Szczególnie z walizami i częściowo przez plac budowy (Dubaj to jeden wielki plac budowy). Ostatecznie poznaliśmy z daleka nasz budynek, ale nie powiedziałabym że on był tak very close. Choć jak na dubajskie warunki to faktycznie, apartamentowiec przy metrze. Nasze mieszkanie było na 22 piętrze, tak że wiecie – piękny widok, wszystko widać z góry i my na szczycie. Taaaa. Nawet nie wiecie jak nam się smutno zrobiło, jak się okazało, że budynek ma 84 piętra, więc to nasze 22. to taki trochę wyższy parter.
Z Ibrahimem – opiekunem mieszkania umówiliśmy się, że mieszkanie będzie otwarte, klucze na stole. Ale on wpadnie później… dać nam hasło do wifi. Wiadomo, nie można tak rozdawać na lewo i prawo nieznajomym haseł co do wifi:D Co innego klucze do mieszkania;)
Na ten dzień mieliśmy jeszcze w planach Bur Dubaj i Deirę. I jedzenie
:D Na kanale Marcy Shan -Polki mieszkająca w Dubaj(polecam: http://www.youtube.com/user/marcyshan u) znalazłam filmik, w którym polecała pewną knajpkę w Bur. Postanowiliśmy ją znaleźć (tzn. knajpkę, nie Marcy). Tu znowu pewnym problemem był brak adresu, ale wydawało nam się, że trafimy po wskazówkach z filmiku. I faktycznie – wydawało nam się. Jak dotarliśmy do Bur za nic nie potrafiliśmy ustalić gdzie jesteśmy, a gdzie powinniśmy być, a sytuację komplikował brak mapy i ludzi mówiący wyłącznie w dzikim języku. Trochę zrezygnowani stwierdziliśmy, że idziemy gdziekolwiek i jemy w pierwszym miejscu jakie się trafi. Doszliśmy do końca uliczki, po której się kręciliśmy i wyszliśmy na wprost… naszej knajpki. Trochę zdziwko, bo ostatnia wersja jaką nam się udało ustalić to, że musimy być gdzieś hen daleko, a w ogóle może pomyliśmy dzielnicę;)
Jedzenie warte było tego szukania, bo to było najlepsze co jadłam podczas całej wyprawy. Dominowały dania były głównie z Pakistanu. Dania i obsługa zresztą też. Zamówiłam warzywa i placek. Placek według menu miał kosztować 1 dhr, czyli jakieś 80-90 gr, także uznałam, że pewnie będzie mały, więc zamówię 3. Okazało się, że porcja to 3 spore placki, czyli w efekcie dostałam 9 placów. Nie byłam w stanie nawet tych 3 zjeść, także przehulałam bez sensu 1,60 zł w restauracji;) Dania główne także bardzo tanie – moje kosztowało ok. 6-7 dhr, mięsne były trochę droższe. Wszystko mega dobre.
Brzuszki szczęśliwe, tak że można było zwiedzać. Mieliśmy w planach Muzeum Kobiet, ale że długo uszczęśliwialiśmy brzuszki nie zdążyliśmy, za to ogólnie poszwędaliśmy się trochę po soukach, okolicach zatoki, a na koniec abrą (1 dhr), czyli łódko-tratwą z silniczkiem przeprawiliśmy się na drugą stronę. Dla lokalsów abra to zwykły środek transportu i raczej ich nie dziwi, że kieruje się abrą nogami. My jednak z ciekawością i podziwem patrzyliśmy jak pan Pakistyńczyk sprawnie manewruje kierownicą paluszkami u stóp, żeby odpowiednio zacumować. Wszystko w oparach ropy. Cały Dubaj jest zresztą w oparach ropy, choć trochę w innym znaczeniu, ale o tym później.
Chcieliśmy już wracać do mieszkania, ale po drodze trafił się przystanek. Zwykły autobusowy… klimatyzowany
;)
Weszliśmy do środka i stwierdziliśmy, że tam zostajemy. Po co się męczyć na zewnątrz. Późnym wieczorem było ok. 36 st, a na przystanku może 20-parę. Ale w metrze i mieszkaniu też była klima, więc uznaliśmy, że odpuszczamy nocowanie na przystanku. Wróciliśmy metrem, w którym się rozdzieliśmy. My do wagonu dla kobiet, panowie do ogólnego. W wagonie ogólnym mogą też jeździć kobiety, ale nie wiem czy polecam. Z jednej strony tam często mężczyźni ustępują miejsca nawet młodym kobietom, a z drugiej jeździ w tych wagonach sporo chyba panów pośladkowych z Sigiriyi. A przynajmniej trudnią się tym samem – mogą potrzymać za pośladki i nawet nie chcą za to kasy. Tacy dżentelmeni.
Kolejny dzień naszego pobytu w Emiratach to 3 października – początek Święta Ofiarowania. Wtedy Muzułmanie pielgrzymują do Mekki, a także jest tradycja, że ojciec rodziny składa ofiarę z zabitego rytualnie wielbłąda, krowy, owcy lub barana i dzieli na trzy części. 1/3 trafia do potrzebujących, 1/3 dla rodziny a resztę spożywa się wspólnie na wieczerzy z bliskimi. Zastanawialiśmy się czy to może jakoś nam pokrzyżować plany, czy coś może być zamknięte, ale wyszło z naszego researchu, że nie. Na miejscu nawet okazało się, że w piątek metro jeździ od 10, a nie jak zwykle od 14, centra handlowe i restauracje otwarte są dłużej i są też różne atrakcje miejskie.
Tego dnia mieliśmy w planach zobaczyć Burj Al Arab. Zamiast poruszać się komunikacją postawiliśmy na taksówki i to jest bardzo dobra opcja w Dubaju, szczególnie jak koszty dzielą się na cztery osoby. Taksówki są tanie, złapać można je na każdym kroku i na pewno są też najwygodniejsze, bo co prawda są dwie linie metra i sporo autobusów, ale odnalezienie się w gąszczu bezimiennych ulic i czekanie na nieklimatyzowanych przystankach to przyjemność umiarkowana. Al Arab wrażenia specjalnego na mnie nie zrobił, za to byłam zafascynowała ludźmi na plaży. W południe byli tacy, którzy się tam opalali! Mnie było ciężko wytrzymać w cieniu i nawet oddychanie męczyło, a oni się tam prażyli. Szok i niedowierzanie!
Później ruszyliśmy w kierunku Palm Jumeirah, skąd pojechaliśmy monorail do końca wyspy. Na końcu jest hotel Atlantis wraz z parkiem wodnym. Hotel sam w sobie dość kiczowaty, ale widok z kolejki na koniec wyspy a wracając na Marinę – super!
Sama wyspa to zaś taka dzielnica willowa, wszędzie takie same domy i podobnie drogie samochody.
Na drugą połowę dnia zaplanowaliśmy centra handlowe i Burj Khalifę. Mówi się, że zakupy to sport narodowy Arabów. Ja jestem w tym sporcie kiepska i od razu odpuściłam rywalizację, ale uznaliśmy, że pokibicujemy miejscowym. Doping był naprawdę potrzebny, bo wejście do centrum handlowego wyglądało tak (fota z godz. 22!):
Kto pierwszy, ten lepszy. W dodatku trzeba było ustawić się na odpowiednim „pasie”, bo ochrona później kierowała ruchem i ciężko było skręcić z lewego pasa w prawo. Mnie się też nie udało, choć normalnie całkiem nieźle mi to wychodzi
;)
Najpierw byliśmy w Mall of Emirates, gdzie jest m.in. pełnowymiarowy stok narciarski, z wyciągami i inną niezbędną infrastrukturą. Nawet nie chcę wiedzieć ile energii pochłania schłodzenie tego obiektu na środku pustyni. W dodatku zaciekawiło mnie, że sporo ludzi jest w takich samych kurtkach i dopiero po chwili dotarło do mnie, że oni kurtki też wypożyczają. Zimą przy potężnym „mrozie” rzędu 25 st.C jakoś sobie radzą bez kurtek;)
Później Dubai Mall – największe centrum handlowe na świecie. Samo dostanie się do tego centrum jest dość ciekawe. Wychodząc z metra jesteśmy kierowani do korytarza, a raczej koooryyytaaarzaaa, w którym są chodniki ruchome i który oczywiście jest klimatyzowany. Tu go widać na zdjęciu:
Żeby poruszać się po centrum handlowym najlepiej zaopatrzyć się w mapkę, typu książeczka, w której połowa to lista sklepów. Słabo mi się zrobiło jak to zobaczyłam i już czułam te zakwasy w nogach, ale uznałam, że powalczę. Po godzinie odpadłam…
Główną atrakcją wieczoru był wjazd na taras widokowy. Na górze okazało się, że nie wiem co to lęk wysokości i w ogóle nie odczuwałam dyskomfortu (fuck logic!). Załapaliśmy się na zachód słońca. Widoki świetne! Głównie na miasto, ale też na fontanny. Tuż po zmroku zaczęły się pokazy. Tam nagraliśmy jeszcze życzenia na najwyższym poziomie;) dla naszych znajomych, którzy w tym dniu mieli ślub. Na koniec obejrzeliśmy jeszcze pokaz fontann na dole (potrafią strzelać na wysokość 150 m!) i uznaliśmy, że starczy tego sportu zakupowego.
Świetnie napisana relacja! Brakuje mi tylko orientacyjnych cen na miejscu. Co do absurdalnych przepisów, mam podobne wspomnienia z Emiratów Arabskich. Żucie gumy i trzymanie partnera za rękę w miejscu publicznym uznane za szczyt demoralizacji.
:D Czekam na kolejną część!
Cen nie ma, bo - szczerze mówiąc - nie pamiętam dokładnie. Ale to co pamiętam to (1S$ = ok. 2,7zł):- jedzenie, tam gdzie się stołowaliśmy: ok. 4-7S$ za danie obiadowe + napoje 1-4S$- kolacja w Marinie: tam był bufet, czyli jedna cena za wejście i można jeść do woli, napoje bezalkoholowe w cenie, chyba 45S$/os- w sklepach dość drogo, ale konkretnych przykładów nie podam- ogród botaniczny za free, ogród orchidei 5 S$/os- kładka zła;) 5 S$/os- taxi: opłata początkowa + naliczanie za dystans (jednostką jest 0,35 lub 0,4 km) lub czas postoju w sekundach (każde rozpoczęte 45 sekund), u nas za ok. 4 km chyba wyszło ok. 8-9 S$Ceny hotelu, metra i autobusu można znaleźć w internecie. Cenę hotelu wypieram z pamięci;) a komunikacji zupełnie nie pamiętam. Na lotnisku bilety na metro kupuje się w automacie, gdzie można płacić tylko gotówką (wyłącznie S$), ale jest dużo bankomatów i kantorów.
Z relacji na relację coraz bardziej się utwierdzam w przekonaniu,że pokazywanie zdjęć jedzenia na tym forum powinno być karalne:D Czekam na kolejne Twoje posty!
;)
Świetna relacja, super się czyta i .. wspomina
:) rok temu bylismy na prawie identycznej wyprawie po Sri Lance, z tym, że objazdówka była w odwrotną stronę
:D od Mirissy po Kandy
:) Też mieliśmy swojego Józka
:D Nawet podobny do Waszego
:D Chociaż oni wszyscy podobni
;) Jedyny minus tych lankijskich przewodników - chociaż ich angielski jest na dobrym poziomie,to akcent sprawia,że czasem cięzko ich zrozumieć
;) A i super podsumowanie dotyczące przepisów drogowych panujących na lankijskich drogach
:D Przejażdzka tam to istny rajd, nasz Józek jak zobaczył,ze przy każdym jego wyprzedzaniu na trzeciego/czwartego robimy wielkie oczy troche przystopował
;) Nam jako najdziwniejszy zwierzak przy drodze zdarzył się jeżozwierz
:shock: Czekam na cd..
:)Ja też mam w planach wrócić na Sri Lanke, naprawdę jest piękna
:)
Jasne!buddhikagomis@gmail.com+94 777 194 751Jakby co wspomnij, że masz namiar ode mnie:)A co angielskiego... Józek piszę dziwnie, IMO to taka lankijska wersja angielskiego;) Ale porozumiewa się bardzo dobrze, nie mieliśmy problemu, żeby go zrozumieć.
Ok, dzięki, napisałam
:) zobaczymy co odpowie, bo moja oferta może być mało konkurencyjna
:P chcemy go wynająć tylko na jeden dzień z Ella do Mirissa, tak żeby jeszcze pomiędzy zaliczyć safari w udawalawe. Jak nie to poszukamy kogoś na miejscu.
Na jeden dzień to może być ciężko, szczególnie na takiej trasie (Józek mieszka niedaleko Negombo). Chyba, że udałoby się zgrać z jakąś grupą i moglibyście zabrać się razem. A jak nie to raczej lepiej szukać na miejscu. Z Ella do Mirissy jest spory kawałek, nie pamiętam ile nam to zajęło, ale jak google pokazuje 3 godz to pewnie było w praktyce z 5 godzin;)
a jak wrażenia po sierocińcu dla sloni? nic nie wspominasz a jestem ciekawa. Jaki był koszt Józka? bardzo podoba mis ię Twoja relacja, naprawdę zachęca do odwiedzenia Sri Lanki;) może jakaś googlemapa z trasy poglądowa?
Witaj. Jesli moge prosic Cie o podpowiedz opisu na forum . pisze tu pierwszy raz i cos nie do konca wiem jak to zrobic. czy zeby najpierw opisac COS....co chce , potem dodac pliki ze zdjeciami i np.jakims komentarzem ,jak moge dalej juz pod tymi pilkami i opisem jednego ,pisac dalej i wstawiac zdjecia..? zeby sie nie wstawilo ze najpierw jest dluuugi opis i potem saaaame zdjecia? czy mam to robic jako nowy temat..? nie chce zeby to sie rozdzielilo? jesli mozesz mi pomoc to bede wdzieczna ..przeslij mi info na adres e-mail anett777@interia.plPozdrawiam
W Kandy zwiedzanie zaczęliśmy od kompleksu świątyń różnych wyznań. Nasz przyjaciel bezwstydnik założył spodenki tuż przed kolano, więc konieczne było przyodzianie go. Najlepiej temat spódnicy z chusty ogarnął Józek;)
Największa świątynia w kompleksie to Świątynia Złotego Zęba Buddy. Podobno tam w podobno złotej gablocie jest podobno ząb podobno Buddy. Widziało go niewielu, ale taka jest wersja oficjalna. W świątyni bardzo klimatycznie. Na dole bębniarze i kadzidła, na górze główny ołtarz do którego pielgrzymują wierni. Wierni przynoszą dary – jedzenie i kwiaty, głównie lotosu i lilii. Tam też odbywają się modlitwy. Niektórzy modlą się bardzo gorliwie i dosłownie całym ciałem. Fantastycznie zobaczyć to z bliska i poczuć ten klimat. Cały kompleks jest w ogóle bardzo interesujący. Oczywiście całość zwiedza się boso, ale to było jedyne miejsce gdzie było coś w rodzaju szatni dla butów. Butów pilnują kurki, chodzą po nich i dziobią;) W ogóle kury można spotkać w całym kompleksie.
Później Józek zapytał czy chcemy wstąpić do sklepu z biżuterią z lokalnymi kamieniami i fabryki masek. Nic nie musimy kupować, ale poleca, bo jest ciekawie. W sklepie z biżuterią jest też mini muzeum związane z wydobywaniem kamieni i można było nawet obejrzeć filmik o tym (po polsku!) i zobaczyć na żywo rzemieślników. W fabryce z kolei widzieliśmy proces powstawania tradycyjnych masek. Oprowadzał nas lankijski Alvaro, który też pokazał nam czary mary jak można naturalnie barwić drewno. Tam coś kupiliśmy na pamiątkę, choć ani tam ani w sklepie z biżuterią nikt nie był mocno namolny, żeby koniecznie coś kupić.
Czary mary: http://www.youtube.com/watch?v=F6_lFH9S ... e=youtu.be
Z Kandy ruszyliśmy w kierunku pól herbacianych w prowincji Nuwara Eliya. Drogi zrobiły się bardzo kręte i czasami strome. W samochodzie czułam się trochę jak worek ziemniaków latających od lewa do prawa. Pierwszego dnia zapytałam Józka – siedząc z tyłu w samochodzie – czy są tu jakieś pasy. Józek powiedział, że nie wie, chyba nie. Nigdy się nie interesował, bo w sumie po co, a i nikt o to nie pytał. Aha;)
W Nuwara jest specyficzny mikroklimat. Jest tam nawet 10 st. mniej niż w innych prowincjach, a noce bywają naprawdę chłodne. Pod koniec września było ok. 12 st, czyli prawdziwy ziąb jak na lankijskie warunki. I właśnie ze względu na ten klimat ludzie z całej Sri Lanki, w tym głównie z wybrzeża, przyjeżdżają wypoczywać w tym rejonie. Ciekawa tendencja, raczej nieznana Europejczykom;)
Po drodze widzieliśmy piękne lasy – soczyście zielone, intensywnie roślinne, mocno tropikalne. Oraz piękne wodospady. I zwierzątka – psy (ale psy na Sri Lance to akurat są wszędzie) oraz małpki i pawie przy drogach. Wysiadając z samochodu trzeba było szybko zamykać drzwi, bo małpy mogły wskoczyć do środka i tam się schować albo coś ukraść. Takie to problemy;)
Tego dnia dotarliśmy też do fabryki herbaty Blue Field. Józek gdzieś na chwilę się zmył i przyprowadził nam przewodniczkę po fabryce – Nisankę. Od pierwszego kontaktu czuć, że to ciepła, czarująca osoba. Przywitała nas nieźle wypowiedzianym „Dzień dobry! Herbata!!!”:D Oprowadziła nas po całej fabryce, opowiedziała o procesie zbioru i przetwarzania herbaty, a przy tym okazała się poliglotką. Opowiadała po angielsku, ale znała wiele słów po polsku, np. ciarna herbata, łooodyga, liś, małoliciaste, zieeelona herbata, ferrrmentacija. Urocze;) A na koniec zaprosiła na degustację herbaty. Wszystko za free, nikt nic nie sugerował, choć napiwek dla przewodniczki na pewno mile widziany.
Krótki filmik: https://www.youtube.com/watch?v=eo6g9rO ... 3MyQI0_W2Q
Podczas degustacji Józek wytłumaczył nam jeszcze po czym poznaje dobrą herbatę. Po zaparzeniu w białej filiżance powinien powstać przy brzegach „golden ring”, czyli po prostu powinna być jaśniejsza. Od tamtej pory sprawdzam tak wszystkie herbaty i boję się, że już mi tak zostanie;)
Nocowaliśmy w niewielkim hotelu wśród pól herbacianych. Jak tam jechaliśmy Józek mówił, że w głównym budynku tego hotelu są fajne pokoje, choć nie wie czy będą dostępne. Jak dotarliśmy się okazało, że w tym budynku wszystko jest zajęte, ale 2 budynki dalej mają kilka wolnych pokoi. Obejrzeliśmy je i trochę pokręciliśmy nosem, że tamten główny budynek taki ładny i w tamtym proponowana cena była by jeszcze ok, ale w tym to koniecznie dużą zniżkę poprosimy. Nienienienie. Konsultacja z szefem wszystkich szefów. Nienienie. Pokręciliśmy jeszcze bardziej, aż tu nagle znalazły się 2 najładniejsze pokoje w ładniejszym budynku. Takie cuda. No i co my na to, skoro mówiliśmy, że tu by była cena ok. A niech to! Jak tu się teraz się targować;) Ostatecznie trochę jeszcze zeszli z ceny i przybiliśmy dila. Kiedy się w pokoju szykowaliśmy do wyjścia na kolację usłyszeliśmy w holu jakąś awanturkę. Przyjechała grupa hindusów, ale ktoś zajął ich ładne pokoje. Ups;P Trochę strach było wyjść z pokoju;) Ale w końcu zebraliśmy się na odwagę i śmiało ruszyliśmy. Coś tam jeszcze pokrzyczeli, chyba nie bezpośrednio do nas, ale kto tam ich wie;) Józek nas zgarnął na bok i konspiracyjnym tonem zagaił, że dobrze im tak. Strasznie nie lubi hindusów, bo to buraki są. Tak w skrócie, bo gadaliśmy dosyć długo o tym jakie roszczeniowe podejście do Sri Lanki mają hindusi, jak się nie potrafią zachować, zawsze robią dużo hałasu, jacy są niekulturalni i jak to zawsze mają wymagania do… mają duże wymagania. Później obgadaliśmy też Rosjan i jakoś tak poczuliśmy narodową jedność dusz z Józkiem;)
Rano mieliśmy zjeść śniadanie. Wspólnie z hindusami. Jak tylko weszliśmy do jadalni atmosfera jakby zgęstniała, a później było tylko gorzej. Na śniadanie szwedzki stół, czy raczej indyjski stół… Placki (naan? capati?), soczewica, curry, chutney. Ordynarnie, żeby nie powiedzieć odważnie, poczęstowaliśmy się plackiem nabijając go na widelec. Za chwilę pojawił się trochę spanikowany pan z obsługi, który oznajmił, że może on nam jednak zrobi omlet :lol: Odłożyliśmy zranione widelcem dary Matki Ziemi i czekaliśmy posłusznie na omlet. Pan z obsługi zasugerował także, że może chcemy się przesiąść do innej sali. My, że niekoniecznie, tu przecież tak miło;) Ale po chwili zrozumieliśmy, że to nie była zła propozycja. Atmosfera się trochę rozluźniła, hindusi zaczęli się zachowywać naturalnie… Słuchać było, że potrawy się przyjmują. Czuć było też, że wczorajsza kolacja także została dobrze przetrawiona. Ostatecznie poszliśmy do sali VIP, bynajmniej nie ze względu na niecodzienne okoliczności, ale hindusów w sali śniadaniowej przybywało i czuliśmy, że możemy nie unieść tej przewagi liczebnej.
Dzień zaczęliśmy od oglądania pól i zbiorów herbaty. Oraz autentycznych zbieraczek. Dotarliśmy na zwykłe, lankijskie wsie, gdzie nie wiem czy zbieraczki były dla nas większą atrakcją czy my dla nich. W ogóle te zbieraczki to mają ciężką robotę. Noszą kosze na plecach, dziennie muszą zebrać ok. 20 kg herbaty, która bywa kłująca i wcale niełatwa do zerwania, pracują niezależnie od pogody, bo herbatę trzeba zebrać konkretnie po 4-6 dniach, a zarabiają ok. 100$/miesiąc. MasakraL Średnie zarobki na Sri Lance – w skali całego kraju – to ok. 250$.
Z Nuwara ruszyliśmy na południe. Najpierw Ella. Cudnie! Wstąpiliśmy na herbatę (za grosze) z takim widokiem:
Kiedy się tak zachwycaliśmy widokami Józek zupełnie serio czy w Polsce nie ma AŻ TYLU pól herbacianych :lol:
Jechaliśmy przez malowniczy park Ulawadawe
ale naszym głównym celem była Mirissa na wybrzeżu. Tam mieliśmy się zatrzymać w guesthousie znajomego Józka – Promila:D Od razu poczuliśmy, że będzie swój chłop;) Rzutem na taśmę (jeśli guglemap twierdzi, że na Sri Lance dojazd zajmie ok. 2 godz to znaczy, że jadąc dynamicznie z dobrym kierowcą droga zajmie min. 3 godz) dotarliśmy tuż przed zachodem słońca i było pięknie. Kolory, rozbijające się fale, chodzące po plaży krewety i zapach tropików.
W guesthousie były wolne 2 ostatnie pokoje, w 2 budynkach. Jeden pokój w ładniejszym budynku na piętrze, drugi gorszy na parterze. Zrobiliśmy losowanie – świątynia czy COŚ (do tej pory nie wiem co to mogło być na odwrocie monety), żeby był sprawiedliwy podział. Wybraliśmy COŚ, nam przypadł pokój na parterze. No i faktycznie – my mieliśmy COŚ, nasi przyjaciele świątynię;) Wielkich zastrzeżeń mieć nie mogę i w zasadzie nawet mogę pochwalić Promila za kreatywność. Czerwone światło w łazience sprawiło, że grzyb na suficie odkryliśmy dopiero po jakimś czasie, a grube, ciemne zasłony sprawie ukryły armię mrówek koło okien. A i prąd. Guesthouse reklamował się tak:
W sumie nie ma mowy o tym, że prąd jest dostępny all day, tak że teeeego. Pokój na piętrze, jak na świątynie przystało, był trochę bardziej wystawny, tylko prądu wszystkim po równo poskąpiło.
Wieczorem Józek zarządził imprezę na plaży. Jako muzyk – kiedyś z zawodu, teraz z zamiłowania, nawet miał gitarę i trochę talentu wokalnego. Tak że zabraliśmy manatki, czyli koc, przekąski, a Józek także alkohol oraz 2 przyjaciół – Promila właśnie i Iresha, też przewodnika, który zatrzymał się w Mirissie z turystami z Chin, ale ich jakoś nie zaprosili;) I na plażę! Po drodze do ekipy przyłączył się też piesek. Józek i ekipa śpiewali nam piosenki lankijskie. Jak dla mnie to była ściema i ciągle śpiewali to samo, choć oni twierdzili, że to były totalnie różne piosenki. Były też wspólne śpiewy czegoś z anglojęzycznego repertuaru oraz nasze solowe występy po polsku. Nie mamy talentu muzycznego. Szczególnie ja. Słoń mi na ucho nadepnął. Dwa razy. Ale nie! Okazało się, że wcześniej po prostu nie miałam Spotify i wystarczająco dużo rumu.
Promil w pewnym momencie stwierdził, że pewnie zgłodnieliśmy i poszedł zrobić nam omlety, które przyniósł na plażę. To jeszcze pamiętał. W ogóle stwierdziliśmy, że rzadko się spotyka osobę, do której tak pasuje jej imię… Nazwać Promila promilem to jak nazwa kota Mruczuś;)
Promil w pionie
Promil w poziomie
Po północy nasza przyjaciółka miała urodziny, więc poza zacieśnianiem przyjaźni polsko-lankijskiej, świętowaliśmy też jej zdrowie, a dalszy repertuar był z dedykacją dla niej. Dostała też od Józka prezent – koszulkę-pamiątkę ze Sri Lanki.
Ale, żeby nie było, że jakiś wstyd czy coś – prawie wszyscy wróciliśmy nad ranem o własnych siłach do swojego COSIA i świątyni, wszystko pamiętamy, choć też zawarliśmy niepisaną umowę, że co się wydarzyło w Mirissie, zostaje w Mirissie. Tylko Promil był zaskoczony, że rano obudził się u siebie a nie na plaży. Teleporterem okazał się Józek;)
Po śniadaniu u Promila z widokiem na ocean poszliśmy plażować. Entuzjastką długiego plażowania nie jestem (to takie nudne), nie jestem też entuzjastką długiego przebywania na słońcu (to takie szkodliwe), więc wysmarowałam się 50-tką od stóp go głów… a i tak się opaliłam. Jeśli ktoś planuje dłuższe plażowanie w tym klimacie to sugeruję wyższy filtr (raczej do kupienia na miejscu, w Polsce trudno takie znaleźć) i/lub częste smarowanie. U mnie się obyło bez poparzeń, ale znam takich którzy po kilku godzinach na plaży wtedy, do dziś zrzucają skórę;)
Plaże w Mirissie są bardzo wąskie, ale nie zatłoczone. A Ocean taki piękny! Ciepła woda, fajne fale (spore, ale dało się popływać), malownicze wybrzeże. W tym miejscu miał pojawić się wątek dziękczynny – propsy dla F4F dla świetną robotę! Dzięki Wam złapałam wiele super okazji, z forum dowiedziałam się więcej niż na lekcjach chemii przez cała podstawówkę, a nawet dzięki Wam znalazłam Józka, którego chyba nigdy nie zapomnę. Do podziękowań miała być fota – ja w koszulce F4F („rób fotę, wiesz tak, żeby mnie było widać do połowy”), radość w oczach i w tle ocean. Oto ta fota:
Coś poszło nie tak. Słowo daję, że był za mną ten piękny ocean.
Po plażowaniu wybrzeżem pojechaliśmy oglądać kolejne atrakcje. Pierwsza – rybacy uprawiający tzw. stilt fishing. Podobno to typowy, tradycyjny połów na Sri Lance. No może kiedyś. Teraz tam siedzą znudzeni, a brzegiem chodzi pani zbierająca napiwki. Jeśli daje się mniej niż 500R (14zł) spogląda z pogardą, jak mniej niż 300R (8 zł) – zabija wzrokiem. Myślę, że nie ma co ryzykować i można sobie odpuścić. W grafikach gugla są piękne zdjęcia rybaków. Niemniej jak już dotarliśmy tam postanowiłam to uwiecznić.
Tuż przed Galle zatrzymaliśmy się przy pięknej świątyni na klifie. Tzn. świątynia jak świątynia, ale jak położona! Nad samym oceanem… Słychać było tylko fale i własne myśli. Zdjęcie Józka jest właśnie stamtąd.
Kolejny punkt to Galle – fort wpisany na listę UNESCO, wniesiony przez Europejczyków, głównie Holendrów. Zatrzymaliśmy się, aby Józek nam trochę opowiedział o tym mieście. Zaparkowaliśmy pod wielkim, starym dębem. W międzyczasie obok nas podjechał autobus, na szczęście bez pasażerów i 3 sekundy później z dębu urwała się – tak po prostu - ogromna, ciężka gałąź, która wbiła się w dach autobusu. Acala czuwał, bo nam się nic nie stało, ale gdyby nie autobus to mogłabym przywieźć z Sri Lanki pamiątki typu konar w głowie.
Po drodze Józek zapytał czy chcemy zobaczyć Museum Tsunami. Potrzebujemy 5-10 min. Haha, 5-10 min na muzeum, chyba zdążymy ochraniacze na obuwie założyć… pomyśleliśmy przesiąknięci europejskimi wyobrażeniami na temat muzeów;) Ale chętnie zobaczymy, bo wieczorem na plaży – kiedy jeszcze rozmawialiśmy na poważne tematy – Józek opowiadał o tsunami, które nawiedziło Sri Lankę w 2004. Zginęło ok. 30 tys ludzi, a drugie tyle było zaginionych lub rannych. Skala strat była jeszcze dodatkowo większa, bo ludzie zdziwieniu dziwnych cofaniem się oceanu wyszli na wybrzeża, a wtedy uderzyła główna fala. Zginęło też wielu turystów, bo całość wydarzyła się w Boże Narodzenie, kiedy sporo osób przyjeżdża wypoczywać nad oceanem.
Na Sri Lance wtedy też trwała wojna domowa (zakończona w 2009)… Ogólnie ciężki czas dla Sri Lanki.
A co do samego muzeum… Muzeum to duże słowo;) Znajduje się w 2 budynkach – w lepiance przy drodze, a dalej w podwórzu (gdzie chodzą kury i krowy) w szopie. Szopa to też duże słowo;) To taka raczej wiata zbita z czego się dało i przykryta czym się dało. Wejście za darmo. Pewna kobieta, która też tam mieszka, stworzyła kilka lat temu miejsce pamięci o ofiarach tsunami. Zebrała zdjęcia, pamiątki, statystyki i opisy katastrofy. Wszystko własnoręcznie opisała. To jedno z najciekawszych muzeów w jakim byłam i najbardziej wzruszające w jakim byłam. Polecam.
(s: internet)
Po muzeum została nam chwila na żółwie – byliśmy w wylęgarni i szpitalu dla żółwi. Też nośne nazwy, prawie tak wzruszające jak sierociniec;) A tak serio to raczej neutralne miejsce, gdzie są m.in. żółwie bez rączek (rekiny się poczęstowały), z rakiem, niewidome. I mój ulubiony żółw albinos - oficjalne nazwany Michael Jackson;)
Oddział noworodkowy
Michael Jackson
Wieczorem dotarliśmy do Kolombo. Kolombo to inna bajka, zupełnie inna Sri Lanka. To duże, dobrze rozwinięte miasto. Trochę jakby Kolombo…(długo, długo nic)…i pozostała część Sri Lanki. Tam byłam w sklepie, w którym było wszystko – od wózków inwalidzkich, po cały asortyment spożywczy i przemysłowy, przez meble i pustaki, na betoniarkach kończąc. Jeśli czegoś nie było w tym sklepie to znaczy, że nie istnieje;) W Kolombo też zjedliśmy ostatnią wspólną z Józkiem kolację. Miało być lokalnie, miło, smacznie. Było lokalnie i smacznie;) A o dodatkowe atrakcje zadbała policja. Wpadli z karabinami do naszego lokalu (lokal to też duże słowo;>), bo szukali uciekiniera, który mógł się schować gdzieś np. pod naszymi stolikami. Nie wiemy co zrobił uciekinier, ale chyba konkretnie nabroił skoro pojawiły się chyba wszystkie oddziały policji – od konnej po drogówkę i trzeba było szukać go z karabinami. Podobnie to nie jest typowa atrakcja, a przynajmniej tak twierdził Józek;)
Ostatnią noc spędziliśmy w Negombo. Tam zatrzymaliśmy się w bardzo ładnym guesthousie prowadzonym przez Malediwczyka. Miał on bardzo wyluzowane podejście do życia. Poważnie podchodził tylko do kwestii noszenia butów w hotelu. Nie wolno. Zostawiamy przed wejściem albo w rączki i do pokoju, jak on nie widzi. Umówiliśmy się na cenę ze śniadaniem, które miało być wcześnie, bo na lotnisku musieliśmy być ok 8. Jak to usłyszał, wyraźnie posmutniał, trochę jakby nie wiedział że istnieje życie przed 9 rano. W końcu Józek uzgodnił w dzikim języku, że dostaniemy śniadanie na wynos, bo jak słusznie zauważył zapewne tradycyjnie rano będziemy spóźnieni. Tylko kilka dni a tak nas dobrze poznał;)
Rano śniadania nie było, Malediwczyka też. Dopiero Józek odnalazł go w którymś w pokoi i ledwo dobudził;) Po drodze na lotnisko Józek uznał, że słabo tak bez śniadania i wyskoczył coś nam kupić. Mogliśmy zjeść w sterylnym busiku :o Nie wiem co to było, ale było smaczne;) A Józek nic nie chciał w zamian, bo twierdził, że on uzgadniał, że będzie pokój ze śniadaniem, więc on stawia.
Na lotnisku Józek odprowadził nas niemal do bramek i pożegnaliśmy się czule. Polecam z całego serca – świetny przewodnik i fajny facet.
Jeszcze coś o wrażeniach kulinarnych (muszę:D).
Na ogół trafialiśmy z jedzeniem średnio (jeśli jest danie z kurczakiem to oznacza w większości przypadków, że będzie to kurczak z całym dobrodziejstwem inwentarza – chrząstki, kości i czasami też wnętrzności gratis), dobrze (curry w każdym wydaniu) lub bardzo dobrze (roti w każdym wydaniu). Dwa razy byliśmy w bufecie. Dobra opcja na raz, żeby popróbować różnych rzeczy, ale to raczej miejsca pod turystów. Tak że raczej woleliśmy uliczne budki, lokalne knajpki i przydrożnych sprzedawców. Nic nam nie zaszkodziło, choć złamaliśmy chyba wszystkie zasady ostrożności. Były driny z lodem, surowizna, podejrzane lokale, mycie zębów wodą z kranu. Nie wiem czego to zasługa, raczej nie naszej wrodzonej odporności, bo mój brzuszek jest z tych delikatniusich. Braliśmy tylko leki osłonowe – zwykłe probiotyki jak przy antybiotykoterapii. Jeśli to to to polecam;)
Nie było deserów szepcących moje imię, nie było nawet takich które na mnie patrzyły. Ale na pewno faworytem wśród roti było roti w wersji z bananem i czekoladą;)
Kuchnia lankijska jest podobno jedną z najpikantniejszych na świecie… Nie zauważyłam. Wiele dań faktycznie było bardzo pikantnych, ale te w wersji łagodniej były „tylko” jak polska wersja pikantnych, a spodziewałam się, że będzie piekło… dwa razy;) Ale najlepsze w tej kuchni jest to, że jedzenie smakuje jak… jedzenie. Jest bardzo mało przetworzone i czuć prawdziwy smak, a nie E621, konserwanty i aromat identyczny z naturalnym.
Bardzo mnie zaciekawili ludzie ze Sri Lanki – głównie Syngalesi i Tamilowie (Tygrysy Tamilskie), ich konflikt, podejście do siebie nawzajem i stosunki – delikatnie rzecz ujmując – chłodne. Józek jako Syngales z dumą mówił, że nie zna ani jednego słowa po tamilsku. Choć ostatnio mnie zaskoczył… Niedługo po naszym wyjeździe na Sri Lance przeszła lawina błotna (http://www.reuters.com/article/2014/10/ ... GC20141029 ). Zmiotła z powierzchni całą wieś. Pisałam o tym z Józkiem, stwierdził w pewnym momencie, że zginęli głównie Tamilowie… „ale to nadal ludzie”. Urzekła mnie ta jedność ponad podziałami;)
Mam bardzo dobre wspomnienia ze Sri Lanki i na pewno chciałabym tam wrócić. Najlepiej do Józka. Józek za 2 lata ma mieć już wykończony dom, żonę i dziecko w drodze (choć kandydatki na żonę jeszcze nie ma, ale grunt to dobry plan). Poza tym, mamy jeszcze sporo Sri Lanki do zwiedzenia, a póki co czujemy się zachęceni. Miłości może z tego nie będzie (w serduszku mam tylko Warszawę – mój pierwszy dom i NYC – mój drogi dom, no i czekoladę oczywiście), ale nawet trochę tęsknię.
CDN
W kolejnym odcinku Dubaj i niestety Abu Dabi;)
Edit: Widzę teraz, że się zdjęcia rozmiarowo rozjechały...:/ Czyli jak widać zdjęć nie ogarniam w każdym aspekcie;)Koszt Józka w naszym przypadku do podziału na 4 osoby to 75 usd/dzień, w tym wszystko czyli paliwo, parkingi, ubezpieczenie, jego noclegi i wyżywienie itd.
Cena zależy od terminu (sezonu), trasy, długości najmu.
Poniżej mapki poglądowe. Tylko wydaje mi się, że byliśmy jeszcze w Kosgodzie i dopiero odbiliśmy na autostradę na Kolombo. Zrobiliśmy w rzeczywistości ok. 900 km.Ogromne dzięki za miłe słowa i cierpliwości:)
Zatem odcinek 3:
Dubaj i Abu Dhabi
Po Sri Lance czas na Dubaj. Tym razem dłuższy, bo 3-dniowy przystanek w drodze do domu. W samolocie z Kolombo spotkaliśmy stewardessę Polkę. Ewidentnie odznaczała się urodą, a jak zobaczyliśmy, że nazywa się Barbara zagailiśmy po polsku. Była bardzo zaskoczona, że nas spotyka, bo to niepopularna trasa wśród Polaków. Pogadaliśmy trochę a na koniec uraczyła nas zapasem wina, bo później mogłoby być ciężko z tym.
W Dubaju znaleźliśmy mieszkanie przez airbnb (https://www.airbnb.pl/rooms/2646564?s=uXkY). Ładne, takie jak na zdjęciach, czyste i przestronne (2 sypialnie, każda z własną łazienką i spory salon). W Marinie, czyli kawałek od lotniska DXB. Stwierdziliśmy, że pojedziemy metrem a później weźmiemy taxi. Od stacji miało być ok. 800 m, ale było południe (40 st), my z walizami i kiepską orientacją gdzie dokładnie się kierować, więc odległość wtedy w najlepszym wypadku się podwaja. Taksówkarze twierdzili, że to jest tak very close stąd, że już very closer się nie da i że nie ma co jechać, lepiej iść. Opinia się powtarzała, także nie czekając na taksówkarza z innym zdaniem, ruszyliśmy pieszo. Tak na czuja, bo w Dubaju nie ma adresów. Większe ulicy mają nazwy, ale numerów już nie. Mniejsze ulice są takie biedne, bezimienne. My też byliśmy trochę biedni, bo 40 st w cieniu wyparza szare komórki, myśli się słabo, a chodzi jeszcze gorzej. Szczególnie z walizami i częściowo przez plac budowy (Dubaj to jeden wielki plac budowy). Ostatecznie poznaliśmy z daleka nasz budynek, ale nie powiedziałabym że on był tak very close. Choć jak na dubajskie warunki to faktycznie, apartamentowiec przy metrze.
Nasze mieszkanie było na 22 piętrze, tak że wiecie – piękny widok, wszystko widać z góry i my na szczycie. Taaaa. Nawet nie wiecie jak nam się smutno zrobiło, jak się okazało, że budynek ma 84 piętra, więc to nasze 22. to taki trochę wyższy parter.
Z Ibrahimem – opiekunem mieszkania umówiliśmy się, że mieszkanie będzie otwarte, klucze na stole. Ale on wpadnie później… dać nam hasło do wifi. Wiadomo, nie można tak rozdawać na lewo i prawo nieznajomym haseł co do wifi:D Co innego klucze do mieszkania;)
Na ten dzień mieliśmy jeszcze w planach Bur Dubaj i Deirę. I jedzenie :D Na kanale Marcy Shan -Polki mieszkająca w Dubaj(polecam: http://www.youtube.com/user/marcyshan u) znalazłam filmik, w którym polecała pewną knajpkę w Bur. Postanowiliśmy ją znaleźć (tzn. knajpkę, nie Marcy). Tu znowu pewnym problemem był brak adresu, ale wydawało nam się, że trafimy po wskazówkach z filmiku. I faktycznie – wydawało nam się. Jak dotarliśmy do Bur za nic nie potrafiliśmy ustalić gdzie jesteśmy, a gdzie powinniśmy być, a sytuację komplikował brak mapy i ludzi mówiący wyłącznie w dzikim języku. Trochę zrezygnowani stwierdziliśmy, że idziemy gdziekolwiek i jemy w pierwszym miejscu jakie się trafi. Doszliśmy do końca uliczki, po której się kręciliśmy i wyszliśmy na wprost… naszej knajpki. Trochę zdziwko, bo ostatnia wersja jaką nam się udało ustalić to, że musimy być gdzieś hen daleko, a w ogóle może pomyliśmy dzielnicę;)
Jedzenie warte było tego szukania, bo to było najlepsze co jadłam podczas całej wyprawy. Dominowały dania były głównie z Pakistanu. Dania i obsługa zresztą też. Zamówiłam warzywa i placek. Placek według menu miał kosztować 1 dhr, czyli jakieś 80-90 gr, także uznałam, że pewnie będzie mały, więc zamówię 3. Okazało się, że porcja to 3 spore placki, czyli w efekcie dostałam 9 placów. Nie byłam w stanie nawet tych 3 zjeść, także przehulałam bez sensu 1,60 zł w restauracji;) Dania główne także bardzo tanie – moje kosztowało ok. 6-7 dhr, mięsne były trochę droższe. Wszystko mega dobre.
Brzuszki szczęśliwe, tak że można było zwiedzać. Mieliśmy w planach Muzeum Kobiet, ale że długo uszczęśliwialiśmy brzuszki nie zdążyliśmy, za to ogólnie poszwędaliśmy się trochę po soukach, okolicach zatoki, a na koniec abrą (1 dhr), czyli łódko-tratwą z silniczkiem przeprawiliśmy się na drugą stronę. Dla lokalsów abra to zwykły środek transportu i raczej ich nie dziwi, że kieruje się abrą nogami. My jednak z ciekawością i podziwem patrzyliśmy jak pan Pakistyńczyk sprawnie manewruje kierownicą paluszkami u stóp, żeby odpowiednio zacumować. Wszystko w oparach ropy. Cały Dubaj jest zresztą w oparach ropy, choć trochę w innym znaczeniu, ale o tym później.
Chcieliśmy już wracać do mieszkania, ale po drodze trafił się przystanek. Zwykły autobusowy… klimatyzowany ;)
Weszliśmy do środka i stwierdziliśmy, że tam zostajemy. Po co się męczyć na zewnątrz. Późnym wieczorem było ok. 36 st, a na przystanku może 20-parę. Ale w metrze i mieszkaniu też była klima, więc uznaliśmy, że odpuszczamy nocowanie na przystanku. Wróciliśmy metrem, w którym się rozdzieliśmy. My do wagonu dla kobiet, panowie do ogólnego. W wagonie ogólnym mogą też jeździć kobiety, ale nie wiem czy polecam. Z jednej strony tam często mężczyźni ustępują miejsca nawet młodym kobietom, a z drugiej jeździ w tych wagonach sporo chyba panów pośladkowych z Sigiriyi. A przynajmniej trudnią się tym samem – mogą potrzymać za pośladki i nawet nie chcą za to kasy. Tacy dżentelmeni.
Kolejny dzień naszego pobytu w Emiratach to 3 października – początek Święta Ofiarowania. Wtedy Muzułmanie pielgrzymują do Mekki, a także jest tradycja, że ojciec rodziny składa ofiarę z zabitego rytualnie wielbłąda, krowy, owcy lub barana i dzieli na trzy części. 1/3 trafia do potrzebujących, 1/3 dla rodziny a resztę spożywa się wspólnie na wieczerzy z bliskimi. Zastanawialiśmy się czy to może jakoś nam pokrzyżować plany, czy coś może być zamknięte, ale wyszło z naszego researchu, że nie. Na miejscu nawet okazało się, że w piątek metro jeździ od 10, a nie jak zwykle od 14, centra handlowe i restauracje otwarte są dłużej i są też różne atrakcje miejskie.
Tego dnia mieliśmy w planach zobaczyć Burj Al Arab. Zamiast poruszać się komunikacją postawiliśmy na taksówki i to jest bardzo dobra opcja w Dubaju, szczególnie jak koszty dzielą się na cztery osoby. Taksówki są tanie, złapać można je na każdym kroku i na pewno są też najwygodniejsze, bo co prawda są dwie linie metra i sporo autobusów, ale odnalezienie się w gąszczu bezimiennych ulic i czekanie na nieklimatyzowanych przystankach to przyjemność umiarkowana. Al Arab wrażenia specjalnego na mnie nie zrobił, za to byłam zafascynowała ludźmi na plaży. W południe byli tacy, którzy się tam opalali! Mnie było ciężko wytrzymać w cieniu i nawet oddychanie męczyło, a oni się tam prażyli. Szok i niedowierzanie!
Później ruszyliśmy w kierunku Palm Jumeirah, skąd pojechaliśmy monorail do końca wyspy. Na końcu jest hotel Atlantis wraz z parkiem wodnym. Hotel sam w sobie dość kiczowaty, ale widok z kolejki na koniec wyspy a wracając na Marinę – super!
Sama wyspa to zaś taka dzielnica willowa, wszędzie takie same domy i podobnie drogie samochody.
Na drugą połowę dnia zaplanowaliśmy centra handlowe i Burj Khalifę. Mówi się, że zakupy to sport narodowy Arabów. Ja jestem w tym sporcie kiepska i od razu odpuściłam rywalizację, ale uznaliśmy, że pokibicujemy miejscowym. Doping był naprawdę potrzebny, bo wejście do centrum handlowego wyglądało tak (fota z godz. 22!):
Kto pierwszy, ten lepszy. W dodatku trzeba było ustawić się na odpowiednim „pasie”, bo ochrona później kierowała ruchem i ciężko było skręcić z lewego pasa w prawo. Mnie się też nie udało, choć normalnie całkiem nieźle mi to wychodzi ;)
Najpierw byliśmy w Mall of Emirates, gdzie jest m.in. pełnowymiarowy stok narciarski, z wyciągami i inną niezbędną infrastrukturą. Nawet nie chcę wiedzieć ile energii pochłania schłodzenie tego obiektu na środku pustyni. W dodatku zaciekawiło mnie, że sporo ludzi jest w takich samych kurtkach i dopiero po chwili dotarło do mnie, że oni kurtki też wypożyczają. Zimą przy potężnym „mrozie” rzędu 25 st.C jakoś sobie radzą bez kurtek;)
Później Dubai Mall – największe centrum handlowe na świecie. Samo dostanie się do tego centrum jest dość ciekawe. Wychodząc z metra jesteśmy kierowani do korytarza, a raczej koooryyytaaarzaaa, w którym są chodniki ruchome i który oczywiście jest klimatyzowany. Tu go widać na zdjęciu:
Żeby poruszać się po centrum handlowym najlepiej zaopatrzyć się w mapkę, typu książeczka, w której połowa to lista sklepów. Słabo mi się zrobiło jak to zobaczyłam i już czułam te zakwasy w nogach, ale uznałam, że powalczę. Po godzinie odpadłam…
Główną atrakcją wieczoru był wjazd na taras widokowy. Na górze okazało się, że nie wiem co to lęk wysokości i w ogóle nie odczuwałam dyskomfortu (fuck logic!). Załapaliśmy się na zachód słońca. Widoki świetne! Głównie na miasto, ale też na fontanny. Tuż po zmroku zaczęły się pokazy. Tam nagraliśmy jeszcze życzenia na najwyższym poziomie;) dla naszych znajomych, którzy w tym dniu mieli ślub. Na koniec obejrzeliśmy jeszcze pokaz fontann na dole (potrafią strzelać na wysokość 150 m!) i uznaliśmy, że starczy tego sportu zakupowego.